Quantcast
Channel: ChilliBite.pl - motywuje do gotowania!
Viewing all 798 articles
Browse latest View live

Zielona bomba - detoks nr 1

$
0
0
Wiosna jest obowiązkowa i już. Jeśli zielone wciąż schowane pod śniegiem, wyciągam zielone w kuchni i kręcę wybuchowe detoksy koktajlowe. Co powiecie na furę pysznego zielonego? Wystarczy dobry blender i widelec, kilka wyśmienitych składników i zielona bomba gotowa!

Trochę zielonych dźwięków, fura muzycznej energii i całkiem serio przestaje mi przeszkadzać widok za oknem. W końcu wiosna przyjdzie i to naprawdę szybciej niż na to wygląda, a wówczas wybuchnie, rozszaleje się, zadźwięczy, rozćwierka i rozszumi. Proponuję od dziś, codziennie - małymi drobnymi gestami ją po prostu zapraszać do domu. Posłuchajcie "Green Garden" Laury Mvula -sami zaczniecie za chwilę klaskać ;))


Nastrojeni na coś zielonego? Bardzo proszę - zielona bomba, czyli pierwszy z wiosennych detoksów, a w planach mam jeszcze kilka. Dziś nic nie smażymy, nie gotujemy i nie pieczemy. Wyciągamy blender, nóż i widelec i kręcimy koktajl pełen witamin, zielonych :)

ok 100g świeżego lum mrożonego szpinaku
sok wyciśnięty z 1 limonki (możesz do jego wyciskania użyć widelca)
ok 3cm świeżego imbiru oskrobanego ze skórki bokiem widelca lub łyżeczką
spora garść liści świeżej mięty
ok 400g świeżego ananasa
3-4 łyżki mleka kokosowego
ok 1 łyżeczki ulubionego miodu (do smaku)
szklanka kostek lodu

Wszystkie składniki zmiksuj w blenderze, malakserze lub co tam masz pod ręką. Rozlewaj do szklanek i pij. Tak przygotowany koktajl można przechowywać w lodówce przez ok 2 dni, a powyższa porcja jest na ok 2 szklanki. Wszystkiego zielonego!

Różowa moc - detoks nr 2

$
0
0
Po zielonym przyjdą inne wiosenne kolory, które można zaklinać w detoksowe koktajle. Wrzućcie do blendera witaminy, kolory i smaki - czas na odtruwanie! nie, proszę nie gapić się za okno, to zupełnie bez sensu, żeby w kwietniu wciąż leżało 20cm śniegu w centralnej Polsce. Różowa moc to mój detoks nr 2 - dużo na "rz" i prawie jak letni chłodnik. Spróbujcie koniecznie!

Najprostszym sposobem na wiosenną zieleninę jest wysianie nasion na kiełki lub młode listki. Zbieram młode kiełki rzodkiewki, ścinam aromatyczną rzeżuchę, kołyszę się przy Pink Martini i kręcę kolejny detoks. Rozruszacie się wiosennie? "Donde Estas Yolanda?" Pink Martini będzie idealne!


Detoks różowy jest pełen wiosennej mocy i naturalnej ostrości. Orzeźwia, stawia na nogi  i jest pyszny! Wystarczy blender/malakser/mikser tnący i dosłownie kilka minut.

garść rzodkiewek
spora garść kiełków rzodkiewki
świeży ogórek obrany ze skóry
słodkie jabłko obrane i pozbawione gniazd nasiennych
szczypta soli
łyżeczka miodu
kilka mrożonych malin

Zmiksuj wszystkie składniki do uzyskania gładkiego musu. Można go jeść łyżeczką, jeśli wolisz bardziej płynną postać, wymieszaj z wodą gazowaną.

Żółta energia - detoks nr 3

$
0
0
W czarno-białym świecie tęsknię za kolorem żółtym. O tej porze roku forsycje zazwyczaj kwitły już jak oszalałe, a i żółte główki krokusów pchały się do słońca. Świeżych, sezonowych żółtych warzyw i owoców jeszcze brak, ale wysiałam sobie trochę własnych kiełków, a potem napadłam na stoisko z owocami egzotycznymi, nie mogłam się powstrzymać. Żółta energia to jest dokładnie to, czego mi po zimie potrzeba - to mój detoks nr 3.


Nie wychodzę z klimatów muzyki energetyzującej, poruszającej biodra, ramiona i głowę. Czas się rozruszać, a szklanka żółtej energii na śniadanie "Śniadanie u Tiffaniego" by Henri Mancini będzie idealna!


Zmiksujecie ze mną trochę żółtej energii? Znów - ledwie kilka składników, trochę świeżych liści i dobry blender - w kilka minut detoksowy koktajl gotowy!


żółta papryka
świeże, dojrzałe mango
kawałek świeżego ananasa
spora garść kiełków fasoli mung
kawałek świeżego imbiru oskrobanego łyżeczką
kilka łyżek wody kokosowej
szczypta soli morskiej
listki świeżego tymianku

Wszystkie składniki oprócz tymianku zmiksuj w blenderze na gładki mus. Wymieszaj listkami świeżego tymianku i już :)

Green power - detoks nr 4

$
0
0
Znów zielone - zagracie w zielone? Tym razem mnóstwo znów zielona detoksowa mieszanka owoców, warzyw i świeżych ziół, ale w innej odsłonie. Niech już wreszcie będzie zielono! a tymczasem zmiksujcie sobie green power - pyszny!

Już się szykuję do wieczornego spektaklu "Kto się Boi Wirginii Wolf" i tu takie cudne klimaty by Jimmy Smith mnie ogarniają. Posłuchajcie...


A teraz Green Power jako detoks nr 4 - idealnie wiosenny, cudownie gładki, nieco ostry, wyśmienity!


2 świeże gruszki - obrane i pozbawione gniazd nasiennych
2 kawałki selera naciowego
duży pęczek natki pietruszki
spora garść świeżego lubczyku
sól morska
biały, świeżo mielony pieprz
mała zielona ostra papryczka - dodaj jej tyle, by tylko lekko zaostrzyła smak

Wszystkie składniki zmiksuj na gładki mus. Jeśli wolisz rzadszą wersję - dodaj nieco wody gazowanej. Pycha!

Baczyński- koniecznie zobaczcie!

$
0
0
Z niecierpliwością i sporym niepokojem czekałam na "Baczyńskiego". Jak dotknąć legendy, wrażliwości, czasów chłopców w mundurach bez "odbrązawiania", odzierania z ulotności, bez wielkich słów, gestów i patosu? Czy warto robić film, który może znów się nie udać? Kordian Piwowarski w 65 minutach "Baczyńskiego" bez pardonu wdziera się widzom do wnętrz, porusza, chwilami rozdziera. Może to jednak nie reżyser, a sam Baczyński?

Jak się robi filmy o poezji, o poecie tak ulotnym, który za życia staje się legendą. Czy można porywać się na wielkie tematy filmowe bez gwarancji, że będą sukcesem? Nie przeczytałam przed filmem ani jednego słowa na jego temat, nie obchodziły mnie recenzje i opinie "zawodowców". Kilka tygodni temu z niepokojem dyskutowaliśmy na profilu Marcin Mellera, czy uda się twórcom ten "Baczyński". Późno w noc słuchałam wtedy Kaczmarskiego, zdjęłam z półki zakurzony tomik "Utworów zebranych" Baczyńskiego i do rana nie mogłam się oderwać... 


           Modlitwa
           Spiż pęka płuc niebieskich od oddechu głębią,
           niebo jest nieskończone nade mną ogromne,
           w piersiach noszę przepastny ocean przestworów,
           morza płyną nade mną słodko-nieprzytomne...
           Szczęście spływa granatem po mgławic wyłogach
           i ja tylko...
           Modlę się Tobą do Boga...

Niejedną łzę wylaliście słuchając "Elegii o chłopcu polskim", z pewnością znacie porywające interpretacje poezji Baczyńskiego w wykonaniu Ewy Demarczyk, Grzegorza Turnaua, czy Jacka Kaczmarskiego.  A czy widzieliście zwiastun filmu Piwowarskiego? W trailerze "Pieśń o szczęściu", czyli  strofy czystej miłości wysłane przed wojną do Zuzki, w której Krzysztof się kochał jeszcze przed swoją Basią. Mela Koteluk i Czesław oddają nam Baczyńskiego świeżo, mocno, boleśnie i porywająco!

           Pieśń o szczęściu
           Dziś rano cały świat kupiłem,
           gwiazdy i słońce, morze, las,
           i serca, lądy i rzek żyły,
           Ciebie i siebie, przestrzeń, czas.
           Dziś rano cały świat kupiłem,
           za jedno serce cały świat,
           nad gwiazdy szczęściem się wybiłem,
           nad czas i morskie głębie lat...
           Gorące morza sercem płyną -
           - pozłocie nieprzebytych sław,
           gdzieś rzeki nocy mnie wyminą
           w głębokich morzach złotych traw.
           Chcę czerwień zerwać z kwiatów polnych,
           czerwienią nocy spalić krzew,
           jak piersi nieba chcę być wolny,
           w chmury się wbić w koronach drzew.




Jedyne czego żałuję to tego, że film jest tak krótki - zaledwie 65 minut. Młody Piwowarski nie opowiedział linearnej historii krótkiego życia i zbyt szybkiej śmierci wielkiego, młodego poety. Nie silił się na dokument, rozstrzyganie o historii, rozwijanie wątków żydowskiego pochodzenia bohatera, jego literackich przyjaźni i  konfliktów z poetyckimi oponentami. Po co? "Baczyński" to nie biografia, czy dokument, to poezja na szklanym ekranie. W filmie narratorem jest poezja Baczyńskiego,  w której świetny Mateusz Kościukiewicz jako poeta i zjawiskowa Kasia Zawadzka w roli jego żony odnajdują się z ogromną uwagą i wrażliwością. No wiecie Kościukiewicz to już "nazwisko", mógłby kreować i pogwiazdorzyć, prawda? Ale oto zarówno Kościukiewicz, Zawadzka, jak i pozostali w tym znani aktorzy (Marta Klubowicz, Ewa Telega) znikają gdzieś pomiędzy strofami. Pozostaje Baczyński...

Oprócz wspaniałej scenografii i poruszającej muzyki Bartosza Chajdeckiego, zwracają uwagę klimatyczne zdjęcia młodego operatora Piotra Niemyjskiego. Ujęcia w lesie, sekwencja ślubu Basi i Krzysztofa, w której pięknie wykorzystano delikatne slow motion, scena na ulicy z zimnymi ogniami. Reżyser zawarł w filmie poruszające wypowiedzi ostatnich świadków życia i śmierci poety, a także dokumentalne zdjęcia ze slamu poetyckiego, który w 90 urodziny poety, w styczniu 2011 roku odbył się w praskim "Śnie Pszczoły". W tyglu dźwięków, strof i muzyki powstał film głęboko emocjonalny, wymykający się klasyfikacjom i nie poddający się sztampowej "recenzji filmowej". A niech sobie fylmowe redaktory głowy łamią ;P

Dlaczego warto zobaczyć film - jeśli nie znaliście poezji i życia Baczyńskiego, po wyjściu z kina z pewnością sięgniecie po jego twórczość i odnajdziecie wrażliwość po którą warto się pochylić. Jeśli bliska jest Wam twórczość Krzysztofa Kamila, dostrzeżecie jak bardzo obecna dziś może być jego poezja i jak wielu interpretacjom się poddaje. Jeśli wiecie zaś wszystko o jego życiu, dopowiecie sobie sami to, co niedopowiedziane i znów usłyszycie młodych ludzi, dzisiejszych dwudziestolatków, którym podobnie jak Baczyńskiemu nie jest łatwo odpowiedzieć na pytanie - a czy ty chwyciłbyś bagnet na broń? 

Gdzieś tam na końcu gorzkich myśli o diamentach, którymi strzelano w Powstaniu, rozważań o prawie tamtych młodych ludzi do własnych wyborów, o niepotrzebnych śmierciach, zagubionych szansach i spalonym mieście, o kamieniach rzucanych na szaniec i śmierci Słowackiego. Gdzieś tam kołaczą mi się w głowie obrazy z "Warszawa 1935" i smutek, który mnie po jej obejrzeniu ogarnął. I jeszcze brzmi w uszach dzisiejsza poetka słowa Maria Peszek w "Sorry Polsko".
A zatem bardzo proszę nie marudzić, że "nie ma gdzie go obejrzeć". No jasne, że to nie jest komercyjne kasowe kino, które czeka z popcornem a każdym multpleksie, ale cholera, warto się wysilić! Właśnie po to, żeby kolejne tak ciekawe produkcje mogły wciąż powstawać. 

Baczyński, reż Kordian Piwowarski
film poetycko-biograficzny, 65min 
wyst. Mateusz Kościukiewicz, Katarzyna Zawadzka, Marta Klubowicz, Ewa Telega
w kinach od 15 marca.


Wraz z premierą filmu ukazała się płyta z muzyką i poezją z filmu. 
Żałuję, że Wydawnictwo Literackie przy okazji filmu nie pokusiło się i wznowienie i piękne wydanie wydać antologię twórczości Baczyńskiego. Tomiki jego poezji do dostania chyba włącznie w drugim obiegu - antykwarycznym i na Allegro.

Układ zamknięty

$
0
0
Sobotni wieczór, hol niedużego kina studyjnego w Warszawie, mroczna sala kinowa, stare fotele. Nie ma reklam, ledwie kilkuminutowy rozpęd o kinie europejskim, nie śmierdzi popcornem. To jeden z najpóźniejszych wieczornych seansów, sala nabita aż po wentylatory. Przede mną pani w toczku, pan w płaszczu z futrzanym kołnierzem, obok dwóch statecznych biznesmenów. Precyzyjne maszyny składają układy scalone, brzmi aria z "Madame Butterfly". W napisach początkowych Ryszard Bugajski, "Układ Zamknięty".

Och jaka jestem zawiedziona, że nie mogę wkleić to chociaż kilku taktów z filmową muzyką Shane Harveya. Nie ma nic zupełnie dostępnego w sieci. Czego możecie się spodziewaćw kinie? Duża, mocna muzyka filmowa. Pełna orkiestra, wyśmienita trąbka samego Harveya, saksofony, klawisze i piekielnie mocne wejścia perkusji. Bugajski już pracował z kompozytorem przy "Generale Nilu", tym razem podpowiadał mu trochę Davisa i Komedy, ale gdzieś w ostatniej scenie, gdy na ekran wpływają płomienie słyszałam trąbkę z Vabanku. W "Układzie zamkniętym" jednak nie było mi do śmiechu. Muzyka w filmie Bugajskiego jest wyśmienitym aktorem. Nie usłyszycie jej w pełni w zwiastunie, koniecznie posłuchajcie w kinie. Tu opowieść o pracy nad dźwiękiem i muzyką w filmie.


O "Układzie zamkniętym" wiedziałam tyle, że to nie historia wyssana z palca.  Po prawdzie, gdyby nie napisy początkowe "film oparty na autentycznych wydarzeniach" ni cholery nie byłabym w stanie uwierzyć, że to się mogło wydarzyć. I nie mówimy tu o czasach komunizmu, nie opowiadamy historii z "Długu", nie są to nawet pierwsze lata po transformacji. Oto mamy 2003 rok, ledwie 10 lat temu (sic!), a w państwie prawa, w świetle paragrafów i cieniu układów ludzie władzy niszczą przedsiębiorców

Nie mogę zgodzić się z kategorią, jaką filmowi nadał dystrybutor - to nie "triller". Tu zbyt wiele wiemy na początku, nie znamy tylko mechanizmów działania. "Układ zamknięty" to mocny, realistyczny dramat polityczny z mistrzowską rolą Janusza Gajosa, wyśmienitym Kazimierzem Kaczorem i mocnymi rolami Wojciecha Żołądkiewicza, Przemysława Sadowskiego i Magdy Kumorek. Robert Olech w roli Piotra Maja jest taki jak Twój najlepszy kumpel, tak ten wybitny komputerowiec, tyle, że na końcu już go nie ma, nie pozostaje z niego nic. Obsada filmu jest świetna, nie ma "gwiazd" i ogranych nazwisk, są mistrzowie pierwszego planu i świetne postaci drugoplanowe (Maria Mamona,  Jarosław Kopaczewski, Ogłoza, Probosz, Ścibakówna, a nawet jej córka, młodziutka Englertówna). Miałam ciarki na plecach, a szmer, potężne westchnienia, czy przejmująca cisza na widowni upewniały, że dwieście osób na sali też nie może uwierzyć w to co widzi. 


Mocne, dobre, poruszające kino ma się w Polsce świetnie. Wciąż nie potrafimy robić lekkich, porywających radosnym śmiechem komedii, ale potrafimy rozwalać widza emocjonalnie i rozdzierać mu oczy ze zdumienia. Wie jak to robić Smarzowski, potrafi Bugajski, który 30 lat temu w "Przesłuchaniu" rozprawiał się z komunizmem, dziś w "Układzie" pokazuje mroczne strony naszego lepszego, radosnego świata. Ten film ma misję, on naprawdę ma szansę coś zmienić - zamieszać w głowach, otworzyć oczy i poruszyć "układy". Takie filmy kręcić, produkować i wspierać finansowo trzeba mieć odwagę, prawdziwy rarytas!

Co kompletnie mnie zaskoczyło to brak logotypu PISF-u. O proszę państwa, Polski Instytut Sztuki Filmowej znalazł pierdylion luidorów na Bitwę Warszawską (9mln zł z 22,6 mln budżetu!), Bitwę pod Wiedniem  (2mln zł z 44mln budżetu), Być jak Kazimierz Deyna (2mln z 3,5 mln budżetu), a nie znalazł NIC na film Bugajskiego? Film kosztował niewiele, niecałe 6.000.000 zł a PISF nie znalazł w żadnej szufladzie najmniejszych funduszy na jego wsparcie. Produkcja w całości została sfinansowana z pieniędzy prywatnych firm i przedsiębiorców. Why powiedzcie mi, WHY??

Gaśnie ostatni płomień w kominku na ekranie, napisy końcowe. Widzowie jeszcze chwilę siedzą, rozlegają się nieśmiałe brawa. Przy dźwiękach trąbki Shane Harveya lista twórców filmu. Rozglądam się wokół - średnia wieku 50++, "kurcze a myślałem, że to tylko film", "to ten prokurator naprawdę do dziś robi karierę?". Widzowie nie spieszą się do wyjścia, stają w spontanicznych grupkach w holu kina i rozmawiają. Bugajski znów poruszył, zmusił widza do pytań, poszukiwań, do myślenia. Film jednak kłamie, gdzieś na końcu daje nadzieję, że winnych, tych naprawdę winnych spotka kara. W rzeczywistości sprawa wyglądała zupełnie inaczej, a historia nie znalazła swojego sprawiedliwego zakończenia do dziś. Koniecznie wybierzcie się do kina!

Układ zamknięty 
reż. Ryszard Bugajski
triller/dramat polityczny 100min
w kinach od 5 marca 2013

Winne lekcje - sushi

$
0
0
Wino to przygoda, która budzi u mnie sporo emocji. W sklepie zazwyczaj zdaję się na podpowiedź rasowego winiarza, chociaż nie udaje mi się uniknąć codziennych dylematów. Czy uda się kupić butelkę dobrego trunku? Czy przyniesione przez gości wino nada się do pstrąga? Łomatko, a co do kaczki? W restauracji poddaję się sugestii kelnera, czy sommeliera lub pozwalam wybrać butelkę współbiesiadnikom. Muszę być wyjątkowo trudnym, choć wierzę, że nie beznadziejnym winnym przypadkiem. Jeśli zatem moja ulubiona redakcjaMagazynu Wino proponuje, że chętnie dobierze wino do potraw na moim blogu, jestem jak najbardziej za. A jeśli ta sama redakcja zaprasza mnie na kameralne lekcje dobierania wina do sushi, to znów budzi się we mnie nadzieja, że kiedyś, kiedyś błyśnie w końcu w głowie  tak oczekiwane "światełko winnego poznania". 

Gdy zasiądziesz przy stole zastawionym sushi, otwarte butelki wyśmienitych win łapią powietrze, a kieliszki drżą się w oczekiwaniu na dotyk ust, aż chce się zaśpiewać z Dorotą Miśkiewicz o sushi - słyszeliście już kiedyś "Tuńczyka"?



Na na winnej lekcji Magazynu Wino miałam odwagę się zjawić, gdyż niedawno zaliczyłam pierwszy własny i osobisty sukces na polu dobierania wina do dania. Udało mi się dobrać wyśmienite wino do jeszcze lepszego pstrąga w sosie chrzanowym. O pstrągu jeszcze będzie kiedyś, ja zaś wyciągnęłam dawno podarowany "notes miłośnika wina" i poczyniłam pierwsze w nim notatki: "Sartori soave classico doskonałe do pstrąga w sosie chrzanowym".  Notes jest ciut za duży, by nosić go codziennie w torebce, może Magazyn Wino wyda kiedyś własną, kieszonkową jego wersję. Tymczasem  bawię się kultowym Moleskinem, smakuję i pilnie notuję.


Spotkanie w Zushi Sushi było bardzo kameralne. Ledwie 10 osób, w tym  tylko 3 kobiety i aż 7 panów - piszących, pijących, uczących i degustujących. Kelnerka omówiła zestawy, do których mieliśmy dobierać wino, a prowadząca spotkanie Ewa Rybak z redakcji Magazynu Wino przedstawiła głównych bohaterów i rozpoczęła się lekcja - smakowanie, degustowanie, wymienianie się uwagami, pospieszne notatki i podpowiedzi ekspertów. 


Do sushi degustowaliśmy wyłącznie wina białe, w tym dwa musujące. Jako, że dla mnie największą bolączką jest nieumiejętność kupienia wina, które mi nawet gdzieś smakowało, na poniższej liście linkuję do sklepów/importerów, u których można każde z degustowanych win kupić. 
  1. FRANCIACORTA EXTRA BRUT MILLESIMATO Il Mosnel
  2. FRANCIACORTA BRUT  La Montina
  3. CHABLIS 2011, Domaine Louis Michel et Fils
  4. SAUVIGNON Mantele 2011, Nals Magreid, Alto Adige
  5. PINOT GRIGIO 2011, Vigne Orsone, Bastianich
  6. GEWURZTRAMINER Reserve, Morande, Casablanca Valey
  7. GRUNER VELTLINET Traisental DAC 2011 Huber
Byłam bardzo zaskoczona, że moje kompletnie niewyrobione podniebienie jednak dało radę, w kilku punktach zgodziłam się z ocenami ekspertów i profesjonalnych winiarzy, a jedno wino nam wszystkim do sushi zupełnie nie pasowało (nr 4). Nie potrafię rozsmakować się w musujących Franciacortach do sushi, chociaż Extra Brut Il Mosnel całkiem poprawnie komponowała się z surową doradą. Żadne wino nie pasowało mi do słodkiego, pysznego tamago (omletu). Ewa Rybak, Tomasz Prange-Barczyński, czy Paweł Bravo z łatwością potrafili znaleźć dobre połączenia dla prawie wszystkich win. Ech długa jeszcze droga przede mną. 

Królem wieczoru okazało się dla mnie Chablis od Louis Michel et Fils (nr 3) - wyśmienicie komponowało się z tłustym łososiem, świetnie smakowała do niego dorada i mniej tłusty łosoś norweski. Nawet krewetka, za którą w sushi nie przepadam, z Chablis  niespodziewanie nabrała smaku. Z kieliszkiem Chablis rozsmakowałam się w sashimi i byłby to mój pierwszy wybór, gdybym to ja była odpowiedzialna za dobór wina do kolacji z sushi.

Drugim winem, które bardzo dobrze zagrało z sushi było Pinot Grigio od Bastianich (nr 5). Wspaniałe do  tuńczyka i sashimi, jednak niekoniecznie do łososia. Zdecydowanie lepiej komponowało się z sushi niż sashimi, czy dobrze doprawionym tatarem z łososia. 

Winem, w którym się zakochałam, chociaż sushi okazało się do niego zupełnie zbędne, to chilijski Gewurztraminer Morande (nr 6). Z gewurzem miałam o tyle kłopot, że uwielbiam go w każdej postaci, aczkolwiek nie byłby moim wyborem do sushi. Ten chilijski piłam po raz pierwszy i był wyśmienity! Zatem na kolację do sushi wybrałabym zapewne wodę, czy zieloną herbatę, a butelkę tego wspaniałego Gewurztraminera potraktowałabym jako... deser.

Pierwszą winną lekcję uważam za zaliczoną. Dobieranie wina do potraw do sztuka, przynajmniej dla mnie. Zapewne wiele jeszcze minie lat, nim poczuję się nieco bardziej komfortowo z winami. Mam już pierwsze notatki i cieszy mnie niezmiernie perspektywa odkrywania nowych, winnych lądów. Dziękuję za zaproszenie redakcji Magazynu Wino.


Czekoladowo-cytrynowe ciasto z kilograma czekolady

$
0
0
Światowy Dzień Czekolady mógłby być dla mnie codziennie, ale podobno to dziś, 12 kwietnia. Jestem zdiagnozowanym czekoholikiem, czekolubem, czekofanem. Rano wypiłam malinowe czekoladowe espresso od Manufaktury Czekolady, które uzależnia absolutnie. Potem upiekłam ogromne ,czekoladowo-cytrynowe ciastko gigant - takie na całą tortownicę. Naprawdę mocno się zastanawiam, czy doczeka do wieczora, gdy dzieci wrócą do domu. To w końcu tylko jedno ciastko ;) 

czeko czeko czekolada niech pan kupi żonie, będzie bardzo rada... 
pamiętacie apetyczną swingującą "Czekoladę"  Nataszy Zylskiej sprzed ponad 50 lat?



Koniecznie upieczcie dziś coś czekoladowego. Może chilli brownie, pomarańczowo-czekoladową truflę z cointreau, ultra czekoladowe ciasteczka, czekoladową pavlovą, kruchy placek z gruszką i czekoladą, albo to jedno wielkie, ogromnie ciastko, którego grzech nie zjeść... samemu. No dobrze, żartowałam, nikt nie da rady zjeść samodzielnie ciasta z kilograma czekolady!


Ciasto jest mało słodkie, za to obłędnie czekoladowe z nuta orzeźwiającej cytryny. Z wierzchu chrupiące, a jeśli postoi kilka godzin, przestanie być puszyste i stanie się ciężkie, wilgotne, doskonałe!

1 kilogram (450+400+50g) gorzkiej czekolady (min 70%)
200g masła
200g cukru trzcinowego
5 jajek
skórka otarta z 5 niewoskowanych, ekologicznych cytryn
sok z 1 cytryny
300g mąki pszennej
1 łyżeczka proszku do pieczenia
1 łyżeczka soli

W kąpieli wodnej (lub w mikrofali 2x30sec) rozpuść 450g czekolady z masłem. Jajka z cukrem ubij na puch, dodaj skórkę i sok cytrynowy stopioną czekoladę, wmieszaj przesianą mąkę, proszek i sól. Dodaj kolejne 400g pokruszonej czekolady i wylej do formy wyłożonej papierem do pieczenia (średnicy 28-32cm). Na wierzchu wysyp pozostałe 50g posiekanej czekolady. Piecz ok 25-35 min w temperaturze 170°C. Ciasto powinno być chrupiące na wierzchu i mocno ciągnące, wilgotne w środku.  Pycha!

Mleko - jakie pić?

$
0
0
W sobotę odbyło się kolejne spotkanie organizowane przez warszawskie convivium Slow Food - Kulinarna Akcja Bezpośrednia, której tematem tym razem było mleko. Należę do frakcji zdeklarowanych mlekopijców i choć tęsknię za mlekiem od kóz, które jeszcze kilka lat temu sami hodowaliśmy, to mleko krowie jest tym, które piję najczęściej i z którym mam najwcześniejsze wspomnienia.
Mela - nasza ukochana koza
Coś wzięło mnie dziś na muzyczne sentymenty - znacie Petulę Clark? W lutym ukazała się jej najnowsza studyjna płyta "Lost In You". Kilka cyfr? proszę bardzo: ponad 68 milionów sprzedanych płyt, 7 dekad kariery muzycznej (sic!), niemal 50 lat temu otrzymała swoją pierwszą nagrodę Grammy. I założę się, że wielu z Was o niej nie słyszało. Nagrywała z Lennonem, współpracowała z Sinatrą, Deanem Martinem, Sergem Gainsbourgiem, The Carpenters i Tomem Jonesem. Koniecznie posłuchajcie najnowszej płyty, Petula Clark ma 80 lat i brzmi wyśmienicie!


Jeszcze pamiętam mleko w szklanych butelkach ze srebrnymi i złotymi kapslami, które codziennie kupowałam w "mleczarni" - to nazwa sklepu nabiałowego/spożywczego z lat 70tych ubiegłego wieku. Mleko było wyśmienite, krótkotrwałe i piłam je hektolitrami. Potem nastała era równie krótkotrwałego mleka w foliowych workach. Latem miało nie dłużej niż 1 dzień trwałości. Dla wygody korzystania w worków, w latach 90tych wyprodukowano specjalne "dzbanki" plastikowe, do których wstawiało się worek i po obcięciu narożnika, nalewało z niego mleko. 
Nie zauważyłam kiedy pojawiło się mleko w kartonach. Ot któregoś dnia po prostu z kartonu stało wygodniejsze. Oooo! i ono dłużej świeże było, super! ale czy aby na pewno? Przez ostatnich kilka lat wielokrotnie traciłam serce dla jednego, czy drugiego producenta mleka. Każde kolejne kupowane w sklepie było coraz dłużej trwałe, lecz coraz mniej smaczne. A do prawdziwej krowy mam coraz dalej...


Jak ja tęsknię do szklanki jeszcze ciepłego, świeżo przecedzonego mleka po udoju, które będąc dzieckiem piłam u ciocio-babci na wsi pod Osowcem. Wyjazd na wieś, na prawdziwą wieś, był dla mnie, dziecka miejskiego najlepszą  nagrodą. Prowadziłam krowy na pastwisko, a czasem musiały przejść nawet 1-2 kilometry w jedną stronę. Uczyłam się doić krowę i lubiłam jej zapach. Byłam jedynym znanym mi dzieckiem, a i dziś nie znam nikogo innego kto jak ja lubiłby... kożuch z mleka! serio serio, uwielbiam wyjadać dzieciom z kubków :) W latach nastoletnich co środę babcia przynosiła nam litrowe słoiki pełne wiejskiej, gęstej śmietany, z której sama potem "utrząchałam" masło. Uwielbiałam zsiadłe mleko z młodymi ziemniakami i koperkiem, które zajadałam z dziadkiem. Najlepszym ever obiadem domowym były dla mnie właśnie młode ziemniaki z koperkiem, sadzone jajko i duża szklanka zsiadłego mleka. Łomatko mam tak totalny ślinotok, gdy to piszę, że aż ciężko przełykać!

W czasach naszej "zaczarowanej doliny" hodowaliśmy własne kozy i to ich mleko na kilka lat było moim ulubionym. Robiliśmy kozie twarogi, a mleko o lekko orzechowym posmaku dodawaliśmy do kawy zamiast krowiego. Dzieci z wielką ochotą uczyły się dojenia kóz, które wcześniej zamykały się w specjalne "dyby" przy karmniku, żeby nie uciekały. W obórce kozy miały wielką solną lizawkę i wszystkie dzieci zawsze pytały, czy tez mogą polizać :)
Mela z naszym najstarszym (wówczas 5-letnim) synem, ok 2 tygodniowa Lula,
Mela na soczystej łące pełnej mleczy, babki i mięty, Hesia z maleńkim kilkugodzinnym koźlątkiem.
Czy robiliście kiedyś w domu "ser zgliwiały", albo "smażony"? Z wyśmienitego, świeżego twarogu mama zostawiała sporą gomółkę, układała ją w szklanym garnku z przykrywką i odstawiała na blat kuchenny na kilka dni. Przez szklaną pokrywkę podglądałam jak ser robił się śliski, taki dziwny i niezwykle intensywnie pachnący. Gdy już osiągnął odpowiedni poziom "smrodku", mama ustawiała garnek na maleńkim gazie, dodawała sól, jajko i smażyła, aż stał się błyszczący, gładki, wspaniały - uwielbialiśmy go jeść na ciepło na świeżym chlebie. Gdy nastały czas "kartonowego" mleka nagle okazało się, że nie da się w domu zrobić własnego mleka zsiadłego, z kupnego twarogu już nie udaje się "ser zgliwiały", a sklepowy kefir zupełnie stracił smak. Nabiał dostępny w handlu stał się tak jałowy, że stracił chyba większość dobroci, którą w sobie miał. Może jednak warto poszukać? Prawdziwego mleka, dobrej śmietany, wartościowych jogurtów i twarogu. 


Slow Food Warszawa na ostatniej Kulinarnej Akcji Bezpośredniej MLEKO, opowiadał o mleku, a w zasadzie zaprosił do tej opowieści ekspertów, producentów mleka i  mlekopijców, takich jak ja. Nie, nie było mowy, bo i nie miało być, o szkodliwości, czy alergiczności mleka. Są tacy, którzy mleko lubią i często piją - tym razem spotkanie było właśnie dla nich. 

Spotkanie prowadziła Agnieszka Kręglicka, która od początku jego istnienia związana jest z warszawskim oddziałem Slow Food, a do rozmowy zaprosiła: dr. Beatę Kuczyńską z Zakładu Hodowli Zwierząt SGGW, Mirosława Sienkiewicza z Agrovis (Lidzbark Warmiński), Rafała Duszyńskiego z manufaktury serowarskiej "Mleczna Droga" (Wąwolnica k/Kazimierza Dolnego) oraz Jarosława Hermana z agrogospodarstwa Racibory pod Tarczynem (ok 30km od Warszawy). Testowaliśmy cztery próbki mleczne, do których podane było ciasto drożdżowe upieczone przeze mnie w sobotni poranek, a przywiezione jeszcze ciepłe, prosto z piekarnika.
- mleko prosto od krowy - kremowo-żółte, tłuste, bogate smakowo, dobrze pachnące tłustym mlekiem i swojskością,
- mleko ekologiczne dostępne w organicznych sklepach - białe, miało bardzo dobry zapach, bardzo smaczne, treściwe
- mleko UHT - białe, słaby zapach, wyraźny smak "przegotowanego mleka", takiego mleka nie znoszę - "napój mlekopodobny", o którego istnieniu nawet nie wiedziałam! - wodnistobiały, bezzapachowy, pusty w smaku, którego 2% tłuszczu stanowił... tłuszcz roślinny :(

Bez pudła udało mi się rozpoznać najlepsze dwie próbki, a ta, która nie pachniała i nie smakowała zadziwiła mnie niemożebnie - otóż może się zdarzyć, że na kartonie zobaczycie soczyście zieloną łąkę i wielki chlust białego płynu wlewanego do szklanki - czyż nie piękna sugestia wspaniałego mleka? Koniecznie czytacie etykietę - w składzie bowiem tłuszcz roślinny, a ów "produkt mlekopodobny" kosztuje niewiele ponad złotówkę za litr.


Kupując mleko warto, żebyśmy kilka rzeczy o nim wiedzieli, najważniejsze to dokonywać mądrych wyborów zarówno jeśli chodzi o miejsce jego zakupu, ale też pochodzenia.
SKĄD pochodzi mleko:
- czy z małych gospodarstw ekologicznych, w których jest kilka, czy kilkanaście krów, które od kwietnia do października pasą się na łące (sezon pastwiskowy), a dopiero w miesiącach zimowych karmione są śrutą zbożową (sezon oborowy). Krowy u małych producentów mają naturalne możliwości cielenia się, dają zaledwie 3,5 do 4,5 tys litrów mleka rocznie (ok 10-15l dziennie). Mleko świeżo udojone od takiej krowy ma ok 3,5-6% tłuszczu.
- z dużych przedsiębiorstw/hodowli - w których są setki zwierząt. Krowy nigdy - NIGDY nie wychodzą poza oborę, przez cały rok zamknięte są w boksach po kilkadziesiąt razem i karmione są mieszanką przygotowaną przez człowieka. Krowa w takich "fabrykach" w zasadzie przestaje być zwierzęciem, a staje się samodzielnym "zakładem mlecznym". Przeciętnie daje ok 14-15 tys litrów mleka rocznie, a rekordzistki nawet 19 tys litrów - to ok 80 litrów mleka dziennie! Po wyeksploatowaniu krowa bez sentymentów trafia do uboju. Przez całe swoje życie dawała mleko nie najwyższej jakości, a jak wartościowe może być z niej mięso?

Jak daleko podróżuje i gdzie jest produkowane mleko:
- skup i przetwórstwo w obrębie 50-80km - zakład przetwarzający mleko pracuje wówczas na najświeższym produkcie, nie wymagana jest kilkukrotna pasteryzacja mleka. Mleko nie jest nieustannym przelewaniem "wymęczone" i w samym transporcie, czy przeładunku pozbawiane swoich najlepszych właściwości
 - produkcja w ogromnych zakładach - które skupują mleko od kilkudziesięciu producentów, często takie mleko podróżuje po kilkaset kilometrów i jest poddawane co najmniej dwukrotnej pasteryzacji. Z takiego mleka nie ma szansy wyprodukować dobrego twarogu, czy sera. Wytwarza się z niego produkty seropodobne, pozbawione jakichkolwiek wartości chociażby smakowych

Jak jest przetwarzane mleko:
- mikrofiltracja - to proces, w którym na mikro filtrach zatrzymuje się większość niepożądanych bakterii chorobotwórczych, takie mleko poddawane może być tzw pasteryzacji "na zimno", czyli w temperaturze 72°C (w handlu dostępne np. Zimne Mleko od Robico)
- pasteryzacja - to proces, w którym usuwa się bakterie w temperaturze poniżej 100°C - HTST (high temperature short time) ok 72-75°C przez ok 15-25 sec. oraz VHT (very high temperature) ok 2-25sec w temperaturze ok 80-90°C (np. Milko od Mlekpolu)
- sterylizacja - proces usuwania chorobotwórczych drobnoustrojów w temperaturze powyżej 100°C
- pasteryzacja UHT (ultra high temperature) - pasteryzacja w bardzo wysokiej temperaturze ok 130-150°C przez kilka sekund a następnie natychmiastowe schłodzenie mleka do ok 20°C. Takie mleko smakuje zawsze jak mleko przegotowane, jest praktycznie całkowicie jałowe (ma nawet kilkumiesięczny termin przydatności do spożycia) i  przez cały okres po wyprodukowaniu może być przechowywane poza lodówką, tylko pytanie czy picie "tego czegoś białego" ma w ogóle sens?


Za mało na spotkaniu było dla mnie o mlekomatach. Ogromnie wkręcił mnie kilka lat temu pomysł automatów ze świeżym, dostarczanym codziennie mlekiem - czy macie taie mlekomaty gdzieś blisko siebie? Jak smakuje i skąd pochodzi dostarczane do nich mleko? Niestety nigdy takiego mleka nie miałam okazji kupić, chętnie dowiem się jak oceniacie taki sposób dystrybucji mleka.

Bardzo ciekawie o swoich ośmiu krowach - jak żyją, jak się cielą i ile dają mleka - opowiadał na spotkaniu Rafał Duszyński z Mlecznej Drogi. Wytwarzane u nich mleko przeznaczane jest wyłącznie na mleczne przetwory - sery i jogurty o wyjątkowym smaku, produkowane tradycyjnymi metodami. To najszybsza droga "od producenta do przetwórcy" jaką można sobie wyobrazić. A propos SMAK-u - widzieliście piękny film o Mlecznej Drodze wyprodukowany przez Magazyn Smak koniecznie kliknijcie w ten link! a potem poszukajcie produktów z Mlecznej Drogi na jednym z warszawskich, nowomiejskich Targów.

W drugiej części spotkania czekała na nas kolejna degustacja, a mnie łzy ciurkiem poleciały z oczu - do gotowanych w mundurkach ziemniaków podano zsiadłe mleko sklepowe, no wiecie, smak jak smak, kwaśny produkt mleczny, a także wyśmienite, rewelacyjne mleko zsiadłe z Raciborów - taki smak pamiętam z dzieciństwa! cudowne, pyszne wspaniałe zsiadłe mleko. Można je kupić od Jarosława Hermana w każdą środę na Targu w Fortecy


Jak zawsze Kulinarna Akcja Bezpośrednia inspirowała. Wszystkich Was namawiam do zapisania się do warszawskiego oddziału Slow Foodu, a także śledzenia ciekawych spotkań, które są organizowane. Już w maju wyjazdowe spotkanie o świeżych ziołach, a w czerwcu o szynkach dojrzewających.

Od 7 do 9 czerwca w Lidzbarku Warmińskim odbędzie się III Ogólnopolski Festiwal Serów Farmerskich - wybierzcie się na serowe zakupy, a także by posłuchać o domowych sposobach wytwarzania serów. Wśród prowadzących m. in. Mirosław Sienkiewicz z Agrovisu o domowym wytwarzaniu jogurtu, a także Dawid Nestoruk z warszawskiego MaglaTu pełen program spotkań warsztatowych. Kto się wybiera?

Bazar Koszyki już jest!

$
0
0
W sumie to nie zapowiadali się jakoś bardzo szumnie. Ot całkiem niedawno gruchnęło - "w Koszykach się zadzieje!". Wczoraj otworzył się stały Bazar Koszyki, który działa w miejscu danej Hali Koszyki. Słońce mieli jak na zamówienie, wśród sprzedawców same pyszne smaki a co poniektórzy potraktowali temat serio i przynieśli własne kosze na dobroci.

Pamiętam jak w 2006 roku rozbierali Halę Koszyki, która pod koniec swojego funkcjonowania już mocno straciła na świetności. Najpierw było oburzenie, że rozebrano piekny, stary budynek, potem jednak trochę nadziei i oczekiwań na zrekonstruowanie funkcjonalności tego miejsca, a potem to już chyba wszyscy zapomnieli o Koszykach. 7 lat czekamy na to, aż w końcu powstanie w tym historycznym miejscu coś nowego, pięknego z nową tradycją. Od kilku lat dokładnie na wprost dawnej bramy Koszyków swoje studio ma mój fryzjer, Michał. Co jakiś czas zaglądam do niego, oglądam z góry pusty plac i smutek zawsze taki sam. Czy nowy deweloper w końcu ruszy i nie zmarnuje tego miejsca? Koszyki - stare, dawne, piękne miejsce Warszawy. Aż mi się przypomniał taki leciwy kawałek o Warszawie Jeremy Stępowskiego "Takiej Warszawy już nie ma".



Od wczoraj w samym centrum Warszawy, na Koszykowej znów jest miejsce, w którym pachnie, smakuje i nie sposób oprzeć się zakupom. Bar i Bazar Koszyki działać ma 6 dni w tygodniu (oprócz poniedziałków). Póki szanowny deweloper nie wykokosi się z czymś sensownym w tym miejscu, trzy śliczne siostry otworzyły nowy, stały bazar miejski. Znajdziecie w nim naprawdę wyjątkowych sprzedawców. Na parterze, tuż przy wejściu po lewej stronie jest Ania Rzeźniczka (wreszcie nie muszę już w mailach Wam tłumaczyć, która to jej budka pod Halą Mirowską), w podwórzu mega atrakcyjny kwiaciarz z Warsztatu Woni Marty Gessler,  obok Pan Sandacz ze świeżymi i wędzonymi rybami, duże stoisko Pana Ziółko z zieleniną i warzywami, są też owoce i warzywa "kolorowe", ale nie udało mi się ustalić czyje, ciut za kolorowe dla mnie były na wczoraj ;)

No wiecie, siąść z kawą przy stoliku, rozkoszować się domowym, acz wykwintnym ciastem, gapić się na kwiaciarza tnącego tulipany, zagadać się o nowym pomyśle na danie ze szparagami, pójść do domu z koszem ziół i świeżych kwiatów... aaaa

U Pana Ziółko kupiłam bratki do ogrodu (i zjedzenia), miętę czekoladową, stewię w doniczce, świeżą trawę cytrynową, torbę świeżych liści na wiosenną sałatę. Był topinambur po 8zł/kg i trochę korzeniowych zimowych warzyw.



Na piętrze fantastyczne ciasta od Zosi Różyckiej, rewelacyjne wędliny od Dobrej Kiszki, ale też bar ze świeżymi sokami i Cud Miód :) Obok rozstawił się Kubik z winami, kawą z własnej palarni i produktami sycylijskimi od Justyny i Andrei z InCampagna. I jeszcze greckie oliwki, sery i przekąski. 
Będzie więcej, jeszcze smaczniej. Zarówno na podwórzu, jak i na piętrze pozostało ciut ciut miejsca na kilku nieogranych (mam nadzieję) dostawców rewelacyjnych smaków. Nigdy nie będzie to tak ogromne i wszechstronne miejsce jak Hala Mirowska, ale klimat na Koszykach bardzo fajny. Liczę na dobre ceny i spotykanie znajomych. Aha - na zakupy koniecznie zabierajcie koszyk!

Ciasta Zosi Różyckiej rewelacyjne! (małe 35zł, duże 65zł). W Dobrej Kiszce kupiłam furę dobrych kiełbas (parówki z mięsa, a nie MOM, salami "z osła", który nie ryczał, fajną leśną kiełbasę, wyśmienita palcówkę). Od Ani Rzeźniczki (z którą znamy się jeszcze spod Mirowskiej) mam świetną kaszankę i bardzo smaczny pasztet z jagnięciną. Sporo wędlin własnej produkcji miała w degustacji, ale już nic się nie zmieściło więcej. Ania w planach ma króliki, gęsi, kaczki. Póki co wieprzowina, wołowina, swojskie wędliny. Wdałam się w taką rozmowę wczoraj z Anią -pani Aniu, a szyld, szyld jakiś będzie Pani miała? no bo kto to będzie wiedział, że to "ta Ania". No ale jaki, co na szybie? Nie pani Aniu, nie na szybie, tu w środku. A co napisać? Może pani Aniu tak po prostu "Ania Rzeźniczka", jak się Pani podoba? Pani Ania się uśmiechnęła tak po swojemu, to chyba się spodobało. 
A jeśli kiedyś powiesi Ania ten szyld na Koszykach, ubierze siebie i dziewczyny fartuszki z napisem "Ania Rzeźniczka", to będę się uśmiechać pod nosem -  Kasia z ChilliBite, została matką chrzestną "Ani Rzeźniczki" 16 kwietnia 2013 roku   :))


Ale Koszyki to też bar, w którym usiądziesz między stoiskami z siołami a kwiatami, napijesz się soku, kawy,  zjesz do niej kawałek zosinego ciasta, a wkrótce coś przekąsisz. Aha - naprzeciwko Hali jest bankomat Euronetu. Już niebawem niektóre stoiska będą miały też swoje terminale do płacenia kartami. Z przecieków wiem, że mogą się też pojawić świeże makarony :) a o reszcie sza! - koniecznie wybierzcie się tam na zakupy!



Bar i Bazar Koszyki
Warszawa, ul. Koszykowa 63

wtorek-piątek 10:00-20:00
sobota               9:00-20:00
niedziela           9:00-17:00
A latem bazar ma ponoć działać całą noc (?)

Polowanie - strach osacza niespiesznie

$
0
0
Niewielkie kino studyjne, poniedziałkowy, albo środowy seans za 16 zł, dziwny język, trochę siarczystych polskich przekleństw i emocjonalna wyżymaczka - z Thomasem Vinterbergiem byłam na "Polowaniu".


Małe kłamstwa, mali ludzie, małe przyjaźnie. Wielkie winy, wielki strach, wielka krzywda. Co jest prawdą, co przywidzeniem, co napiętnowaniem, co obsesją. Zwierzyna łowna, ofiara, obłuda, prawda w oczach. Jest pragnienie miłości, tęsknota i poszukiwanie bezpiecznego uścisku. Ojciec, brat, nieodpowiedzialny żart, pokrzywiona wyobraźnia, odrzucenie, wyparcie, tęsknota, strach, bezsilność,  strzał, bezsilność, STRACH...


Film rozwija się spokojnie w szumie drzew, szeleście lasu, poświstach wiatru, nieigrającej z widzem muzyki Nikolaja Egelunda, muzyki, której prawie nie ma. Strach osacza niespiesznie. Nie ma ślicznych twarzy i prostych rozwiązań. Jest zwyczajne ludzkie życie i nieustanna walka o normalność. Nic a nic nie zdradzę z fabuły. "Polowanie" Vinterberga przecisnęło mnie przez emocjonalną wyżymaczkę. Od kilkunastu dni myślę o oczach Lucasa (rewelacyjny Mads Mikkelsen), bezsilności Marcusa, normalnym, poukładanym życiu w małym miasteczku, w którym każdy ma swoją rolę w nagonce. Jak łatwo jednak można rzucić pierwszy kamień.


Koniecznie obejrzyjcie, film miał premierę w połowie marca (niemal rok po premierze światowej), ale już znika z ekranów. To nieobojętne, niepokorne, niełatwe, niezwykłe kino reżysera który potrafi igrać z psychiką widza. Vinterberg przemyka na ekranie w jednej z ról drugoplanowych, jest współautorem scenariusza i producentem. Och, robić takie kino! Mieliście kiedyś dreszcze, niemal drgawki z emocji na filmie? Prawie obgryzłam palce, bezwiednie dławiłam szloch narastający w gardle. Każdy znajdzie własne odpowiedzi, albo ich nie znajdzie. Kino obowiązkowe. 

Polowanie 
reż. Thomas Vinterberg
Dania, dramat 115 min
w kinach od 15 marca 2013 

Sobota - będzie się działo!

$
0
0
Wiosna w pełni, rowery na szlaku i miejskich ścieżkach, a w weekend sporo, oj sporo imprez się dzieje w Warszawie. Macie już swoje plany na sobotę - do wyboru Bazar Koszyki w Centrum, Regionalia na Pradze Południe i Urban Market na Powiślu - rozerwiecie się jak żaba, czy wybierzecie jedną z imprez?
zdjęcie z www.regionalia.com.pl
W sobotę lub niedzielę rano warto wybrać się na Bazar Koszyki, świeże młode miejsce z wyśmienitymi produktami, ale też bar z kawą, ciastami i fajnym klimatem do pogadania przy koszyku dobroci. 

Bar i Bazar Koszyki
Warszawa, ul. Koszykowa 63

wtorek-piątek 10:00-20:00
sobota               9:00-20:00
niedziela           9:00-17:00



Od piątku do niedzieli trwają  Regionalia - Targi Produktów Regionalnych - warto wybrać się w poszukiwaniu ciekawych smaków z całej Polski, a także na ciekawe warsztaty - np. Polskie kasze i warzywa sezonowe, który organizowane są przez Slow Food Warszawa, wstęp jak zawsze na akcjach Slow tylko 10zł/5zł. 
Regionalia, Warszawa, ul. Marca 56C
19-21 kwietnia 10:00-17:00 (w sobotę do 18:00)
wstęp bezpłatny!

W sobotę czwarty już Urban Market, na karmiciele, design, muzyka i jak zawsze świetny klimat. Dobrze zarezerwować sobie długich kilka godzin, by zdążyć się nagadać, zjeść, wziąć udział w warsztatach, poznać nowych ludzi i "urealnić" sporo twarzy z "virtuala", którzy na Urbanie wspaniale karmią: my'o'my, made with love, homemade, kubek w kubek, wypiek ciast, in gastro, eat & fit, eat4fit, food mood, sto900, In Campagna, Karma Caffee Roasters, Vintage,  Szachrajstwa Szam, wyliż talerz, myszy i ślimaki, cakeit, warm up, jadlonomia.com, pasieka pod łosiem, pij herbatę, MOLINO, słodkokwaśna.pl, SOUL FOOD BUS, KUKBUK, Sushi Club, Bella Beza, Hungry Girl, Kępa Cafe, Filtry Cafe, Cafe Plakatówka, myśliwiecka 8, Yellow Dog, VEG Deli, Gotuje Bo Lubi, Upiekło się, Małpi biznes, Groole, Hummus Mafia, Le sucre, Maserownia, Oliwa kurtes, Luks Pomada, Towary Niezwykłe, Kawiarnia Relaks, Kawiarnia Filtry, Banh Mi Premium Sandwiches, Domaniewska i Puławska wine bar, OSiR, Manufaktura Czekolady, Oliwa Pelicula, Sucre, DELICIUS, T15, CieKawaCafe, Ambasada Foiegras, Spiżarnia Wileńska, Wolepole.pl, Na Lato, LODOVE, Smak Obfitości, Mr. Pancake, gryzę i połykam, Dobra Forma, a także spora strefa Food & Kitchen Design, strefa KIDS (+ warsztaty) i Kino Planet + DOC.
URBAN Market
20 kwietnia 12:00-19:00, Warszawa, ul. Solec 18

Nie wierzę w życie bez książek

$
0
0
Ponoć czytać nauczyłam się w wieku 5-6 lat. Mając 6 lat miałam własną kartę biblioteczną i uwielbiałam buszować w podziemiach królestwa książek w małym miasteczku. Miałam kilka swoich ulubionych, pochłaniałam nałogowo wszystko, co mi wpadło w ręce, namiętnie sczytywałam bibliotekę rodziców. Dziś po ponad 20 latach poszukiwań przez zupełny przypadek znalazłam mojego własnego białego kruka. Mieliśmy tylko jeden egzemplarz w domu - bez okładki, stron początkowych, spisu treści, wielu kartek ze środka. Oprawiona w szary papier do pieczenia sprzed 30 lat, klejona podłą taśmą, służyła jako najlepszy pocieszacz i klucz do świata marzeń dzieciństwa, sekretny skarb sentymentalny młodości i zaginiony biały kruk dorosłości. Przy podziale "książek serca" po prostu przypadła komuś innemu w rodzinie, pozostał mi skan kilku bajek i impuls, by co jakiś czas przeszperać kolejny antykwariat, czy zginąć na dłużej w gąszczu wirtualnych stoisk bukinistów. 

Och i z tej radości znów mnie wzięło na planowanie ucieczki do Paryża! Przy każdym wyjeździe szperam na stoiskach bukinistów nad Sekwaną. Wiele z nich to już komercja z pamiątkami, tyle że w stylowym blaszaku, ale jest jeszcze kilku, których mimo upływu lat i rzadkich wizyt w Mieście Miłości rozpoznaję sprzed 20 lat. Szukaliście kiedyś perełek na stylowych stoiskach ulicznych antykwariuszy w Paryżu? 

Nie wierzę w życie bez książek. Są wokół mnie wszędzie. Nie potrafię się ich pozbywać, chociaż zbieram się od jakiegoś czasu, by zmniejszyć swoją kolekcję niemal tysiąca książek kulinarnych - ktoś chętny, żeby mi w tym pomóc? Uwielbiam książki otrzymywać, kupować i darować w prezencie. Lubię pożyczać książki ludziom, którzy je szanują, ale jestem bezlitosna, gdy dostaję z powrotem książkę zniszczoną - jest ostatnią pożyczoną tej osobie. 


Od kilku miesięcy mam Kindle Paperwhite. Pokładałam w nim wielkie nadzieję, że pozwoli mi ograniczyć ilość książek na półce, da szansę zmniejszyć kwoty, które na książki wydaję. Mój Kindle jest rewelacyjny - niewielki, mieści furę książek, zakupy są szybsze niż założenie butów, by wyjść do księgarni. Wyśmienicie czyta mi się z  nim książki w wannie, w ciemności (ma podświetlany ekran bezpieczny dla oczu). Dziękuję czytelnikom bloga, że kiedyś mnie na Kindla właśnie namówili. Dziś zabieram go ze sobą wszędzie i zdecydowanie wzrosła (jeśli to w ogóle możliwe!) ilość książek, które czytam. Teraz dla przykładu czytam "Morfinę" Szczepana Twardocha. W papierowej wersji to cegła, której nie chciałoby mi się targać ze sobą, również z obawy przed zniszczeniem. W wersji mobilnej czytam czekając na dzieci pod szkołą, w poczekalni u lekarza, jadąc metrem, czy tramwajem. Czytam w środku nocy, gdy obudzi mnie bezsenność i nie muszę nawet zapalać lampki. Jednak nie udało się powstrzymać przed kupowaniem książek papierowych. Owszem te dobre, ale raczej "jednorazowej" lektury wolę kupić w wersji mobilnej, jednak jeśli po przeczytaniu nowej pozycji mam znów wypieki, sięgam po wersję papierową. 

Swoich pierwszych, najważniejszych, niezapomnianych książek mam sporo. Sięgam po nie czasami,  odkurzam, znajduję nowe wydania i obdarowuję nimi bliskich, znajomych i przyjaciół moich dzieci. Nie wyobrażam sobie życia bez książek i nie mam ich tylko w łazience i toalecie. Już jutro kurier zadzwoni do drzwi z dzisiejszą zdobyczą - unikatowym, jedynym w swoim rodzaju wydaniem z 1927 roku "Zbiór Najnowszych Bajek". Jakże się cieszę!

Zapytałam dziś na Facebookowym profilu bloga o to jaka książka jest tą "Waszą" - tą, która coś w Was zmieniła, najwięcej dała, albo zabrała. Może to była po prostu pierwsza książka, podarowana w najważniejszym momencie, najpiękniej ilustrowana, albo taka, z której coś pierwszy raz ugotowaliście. Napiszcie o swoich książkach, opowiedzcie dlaczego są takie ważne, podlinkujcie do okładki, antykwariatu, czy księgarni, chętnie poczytam :)
Niżej mój subiektywny i bardzo osobisty kolaż 12 książek, które u mnie namieszały w życiu, w jego wcześniejszym okresie. To wcale niekoniecznie są książki "ulubione", czy "must ready" - te były cholernie ważne. Ciekawa jestem czy uda się komuś rozpoznać je wszystkie?


Spaghetti nero z rabarbarem i krewetkami

$
0
0
Błyskawiczny, od ręki wymyślony szybki obiad. Po prostu spieszyłam się do książki, a wino było już w kieliszku. Czy wiecie, że pasta fresca (świeży, nie suszony i nie mrożony makaron) gotuje się zaledwie 3 minuty we wrzątku? Co powiecie na spaghetti nero z krewetkami i rabarbarem? Może być to nawet danie wiosenne!

Ależ mam fazę na francuskie klimaty muzyczne ostatnio. Słuchacie francuskiej muzyki? mcie swoich ulubionych wykonawców? Wczoraj była u mnie ZAZ, a dziś Jacques Brel "Au Printemps" classique... 


Jeśli macie w domu świeży makaron (polecam zrobienie samodzielnie lub kupienie w niewielkiej manufakturze), taki obiad zrobicie dosłownie w 7 minut - czy można szybciej i smaczniej? Czarny makaron, do którego produkcji wykorzystuje się sepię mątwy, ma taką specyficzną, nieco "skórzastą" strukturę. Jest wyjątkowo gładki i sprężysty. Wyjątkowo komponuje się krewetkami i owocami morza. Do sosu z krewetkami często dodaję sok z cytryny, który w tym daniu zastąpiłam... plasterkami rabarbaru. Wiosną będzie prawdziwe rabarbarowe szaleństwo, ale jeśli masz trochę zamrożonego, pokrój go bez rozmrażania na cieńsze plastry i dorzuć na patelnię w ostatniej chwili. 


Nastaw wodę do gotowania makaronu i przygotuj składniki.

3-4 łyżki oliwy z oliwek
3 ząbki czosnku
200g surowych krewetek 
3-4 suszone pomidory
100ml białego wina
zioła i chilli do smaku
sól (opcjonalnie)
kawałek łodygi rabarbaru (możesz użyć mrożonego)
łyżka masła

Obierz krewetki ze skorupek i usuń przewód pokarmowy, możesz użyć mrożonych. Rabarbar pokrój na cienkie plasterki. Jeśli używasz suszonych pomidorów konserwowanych solą, bez zalewy - nie używaj do potrawy soli, wystarczy że je pokroisz w plasterki. Jeśli pomidory były w słoiku z oliwą, osącz je i pokrój na mniejsze kawałki. 
Wrzuć makaron na osolony wrzątek, a w tym czasie przygotuj sos.
Na patelnię wlej oliwę, dodaj pokrojone w plasterki ząbki czosnku i chwilę podsmażaj. Po chwili dodaj krewetki, zmniejsz płomień i poczekaj aż nieco się zwiną. Dodaj suszone pomidowy, po chwili wlej wino, zwiększ płomień i poczekaj aż wino odparuje. Dopraw ziołami i chilli (ja mam gotową mieszankę suszonego tymianku, oregano, lubczyku, płatków chilli) i wrzuć plasterki rabarbaru. Wymieszaj i podsmaż razem na niewielkim ogniu. Mniej więcej w tym czasie odsącz makaron, który powinien być już al dente. Do sosu dodaj łyżkę masła, wymieszaj, włóż makaron i połącz z sosem, by czarne nitki dokładnie okryła aromatyczna oliwa z sosu. 
Pędź na taras lub balkon z ulubioną książką (u mnie Twardoch na Kindle), kieliszkiem wina i patelnią z makaronem. Pycha!

Park Jurajski - reaktywacja w 3D

$
0
0
Długo oczekiwana produkcja Stevena Spielberga pojawiła się na ekranach kin na początku lat 90tych. Dziś już nie pamiętam, czy zasłaniałam oczy ze strachu w sali kinowej wypełnionej do pełna, czy może gryzłam palce przed ekranem domowego telewizora. Pierwszą i drugą część Jurassic Park widziałam kilka razy, jednak pomysł by odświeżyć film po 20 latach pokazać go znów, no bo "woooowww w 3D" wydał mi się ciut naciągany. Te same wielkie stwory, technologia przecież nie najświeższa, aktorzy tak dobrze znani i wszystkie przygody ograne. Oooo jakże się myliłam...

Cholera, naprawdę wszystko zapomniałam! Twarze aktorów znów były świeże i nieograne, skala produkcji, efektów realizacji ogromnych dinozaurów na ekranie porywa! Są takie dzieła filmowe,  które nie muszą być "najgorętsze", "najnowsze", "naj...naj...", by być po prostu mistrzowskimi. 
W "Parku Jurajskim" nie ma wydumanego kina konceptualnego, jest doskonała przygoda, rewelacyjna rozrywka familijna, uwaga - od lat 12! Ta informacja okazała się kluczowa, chociaż sprawdziłam to dopiero po przedpremierowym pokazie, na który zabrałam swoje dzieci (8 i 10 lat). Dzieciaki były jednocześnie zachwycone i przerażone. Co chwilę zwijały się ze strachu w fotelach albo wskakiwały mi na kolana. Nawet mój "prawie" nastolatek miał kłopot z trzymaniem "formy" i nieokazywaniem strachu. 


Nie będę Wam opowiadać fabuły. Fani Jurassic Parku powinni koniecznie raz jeszcze zobaczyć tę produkcję - raz, że znów na duuużym ekranie, a dwa, że jednak efekt 3D robi niezłe wrażenie. Oczywiście są świeższe produkcje, które już na etapie pracy operatora lepiej są przygotowane do przełożenia obrazu w trzeci wymiar, jednak klasyczna, mistrzowska produkcja Spielberga bardzo zyskuje. Nie należy się też łudzić, że film będzie robił aż tak duże wrażenie na domowym TV. Magia kina, wielkiego dźwięku, gigantyznego obrazu i absolutnego skupienia kilkuset osób siedzących obok robi zasadniczą różnicę, więc nie czekajcie na dvd, wyprawa do kina to dobra opcja.
Jeśli jednak czytają te słowa roczniki 1988+, które zapewne nie miały okazji zobaczyć Jurassic Park na dużym ekranie, ogromne namawiam na wypad do kina. Absolutnie nie będziecie zawiedzeni i złapiecie  świetny temat do rozmów z przyjaciółmi w wieku 35+. Film wchodzi na ekrany tuż przed długim weekendem, w sam raz na dobre, naprawdę świetne rozrywkowe kino.
Dla rodziców dzieci od 11 roku życia to absolutnie obowiązkowy wspólny seans. Moje dzieci same rozpoczęły temat - a wiesz mamo, że to było lepsze niż Avatar? no baaa!

Czy jest tu ktoś, kto nie wie jak bardzo kultową produkcją jest film Spielberga? W latach 90tych istniały fankluby widzów, którzy oglądali film po kilkadziesiąt razy. W końcu przeniesienie się do świata wielkich dinozaurów brzmi jak cudowna bajka, a Spielberg po prostu zapakował nas do swojego dream plane i pozwolił lecieć ze sobą. W ramach rozrywki, poczytajcie na Filmwebie o ciekawostkach, takich drobnych "wpadkach", czy "błędach", których prawdziwi fani doszukiwali się nałogowo 20 lat temu, gdy film pierwszy raz ukazał się w kinach. Muszę przyznać, że nie zdążyłam sobie ich odświeżyć przed ostatnim seansem, zatem nie potrafię odpowiedzieć, czy cokolwiek z nich udało się usunąć na etapie produkcji nowej odsłony filmu w 3D. Polecam lekturze, to dopiero prawdziwy objaw miłości do dzieła Spielberga!

Jurassic Park 3D
reż. Steven Spielberg
sfi, przygodowy, napisy, od 12 lat, 127 min
w kinach od 26 kwietnia 2013 (pierwsza premiera 2D 1993r.) 

Targ Śniadaniowy już działa!

$
0
0
Na wschodniej stronie żoliborskiego Placu Inwalidów dziś o świcie ruszył Targ Śniadaniowy.  Ciekawa, świeża, słoneczna i zupełnie nowa inicjatywa, która okazała się  dla warszawiaków wspaniałym startem Wielkiej Majówki. 


mam tak samo jak ty
miasto moje, a w nim
najpiękniejszy mój świat
najpiękniejsze dni...


Ogromnie dziś zatęskniłam za Warszawą. Dla takich poranków jak dziś, chwilami chciałabym rzucić tę swoją młodą wieś i wrócić do stolicy. Zamieszkać na Żoliborzu, jeździć rowerem na sobotni targ i nie spieszyć się nigdzie. Warszawa żyje pośpiechem, pędem, hałasem, szybkim cześć, to pa. Dziś było inaczej, zupełnie inaczej!


Wydawać by się mogło, że może nastąpić przesyt "targowo-bazarowymi" inicjatywami, których w ostatnich miesiącach narodziło się w Warszawie całkiem sporo. Jest środowa Forteca na Zakroczymskiej, Nowy Targ na Mokotowie, urokliwy Bazar Koszyki w Śródmieściu, czy Le Targ na Saskiej Kępie. Od kilku tygodni słychać było wieści o zupełnie nowej inicjatywie, skierowanej do żoliborzan, ale też cyklistów z okolicznych dzielnic. 


Targ Śniadaniowy, który dziś miał swoje otwarcie ma niesamowity klimat! Miejsce ogromne, piknikowo-majówkowe, przyjazne: cyklistom, dzieciom, psom, kotom, mamom, dzietnym, bezdzietnym, tym z kocykami i tym co lubią kucyki. Miejsce, w którym autentycznie poczułam jak zwalnia czas! Nowe miejsce na slow food, slow eating i slow life.


Jest fura zielonej trawy, dziś usłanej stokrotkami, uśmiechnięte twarze, mnóstwo znajomych i wspaniałe jedzenie. I tylko trochę mi się smutno zrobiło, że już nie mieszkam w Warszawie, by móc tu przyjeżdżać na rowerze. 


Wśród wystawców kilka znanych i lubianych smaków, ale też zupełnie nowe klimaty kulinarne. Zjadłam świetne hummusy i tabbouleh od Maghreb marokańskiej knajpki, która niebawem ma się otworzyć na Burakowskiej, rewelacyjne węgierskie smaki od Węgierskiego Sklepu (pycha gulasz!), kupiłam niesamowitą włoską oliwę aromatyzowaną pomarańczą, podjadałam dobry chleb z grecką oliwą, kozim twarogiem i pieczonymi burakami. Były też naleśniki, twarogi, kanapki mega slow, świeżo wyciskane soki i mnóstwo domowych słodkich wypieków.


Myszy mi zjadły, albo Ślimaki okazały wyjątkowo ślimacze, bo nie doczekałam się na fajne kanapki myszo-ślimakowe, chociaż kolejka czasami się nawet przesuwała :) Można było kupić jeszcze furę dobrych rzeczy - pachnące bochny chleba, trochę wiejskich jaj, sery od Rusłana, wędliny, kiełbasy, przeróżności przetworów od Luks Pomada, Przetworów Niezwykłych.


Kolejny Targ Śniadaniowy już za 2 tygodnie (czyli z przerwą na sobotę długomajową), a potem już tak co tydzień, w każdą sobotę od 8:00 do 15:00. Będą warzywa, owoce, przetwory, wędliny, pieczywo, nabiał, świeże mleko, przetwory i domowe wytwory, ale przede wszystkim mnóstwo atrakcji dla dzieci i dorosłych. 


Dziś prezentowała się Biblioteka Żoliborska, był plac zabaw dla dzieci, ciekawe książki, piękne kwiaty - do wazonu i sadzenia. Było stoisko z serwisem rowerowym i koszykami na "damki". Dzieciarnia jeździła na kucyku i podjadała lody rodzicom. Na środku placu duża, integracyjna jadalnia, w której można zjeść śniadanie.


Targ Śniadaniowy to świetne miejsce spotkań, wspólnego biesiadowania i sobotnich zakupów. A nawet można zrezygnować z gotowania sobotniego obiadu i rozpocząć wypoczynek od przedpołudniowego pikniku na trawie. Spotkamy się w 11 maja?


Marek Dyjak, publiczne serca pękanie

$
0
0
Wczoraj w warszawskim Och-Teatrze odbyły się dwa koncerty Marka Dyjaka, artysty, który głosem jak papier ścierny wykrzykuje na scenie życie - swoje, moje i tego gościa co stoi pod jednym z praskich bloków. Obie części widowni wypełnione po brzegi, na scenie przytłumione światła, fortepian, akordeon, perkusja, kontrabas i trąbka. Obok czarnego, prostego hokera dla artysty wysoki stojak wypełniony wodą. Nad sceną unosi się dym, po chwili rozpoczyna się pierwszy tego wieczoru koncert. 

fot. PAP/Maciej Kulczyński (ze strony www.MarekDyjak.com)
Marek Dyjak - niespełna czterdziestoletni, znerwicowany, od lat niepoukładany z życiem. Skromny, czy raczej zdystansowany od blichtru tego świata. Zawodowy hydraulik zaczyna śpiewać przez przypadek, gdy na jego drodze pojawia się twórczość wyklętego poety Wojaczka, potem jego gitarowe brzdąkanie usłyszy kompozytor z zepsutym kiblem, Jan Kondrak. "Piękny Instalator" ma 20 lat, gdy wygrywa FAMĘ i zaczyna pić. Nie przestaje przez 13 lat. 
Pije mocno, potężnie, żyje w oparach absurdu między spelunami, blokowiskami, a koncertami w Piwnicy pod Baranami. Pije, rzyga, umiera na gałęzi na oczach żony, zmartwychwstaje, bo zakumplował się z samym Bogiem. Miał trzeźwieć, ale znów nie wie jak, żona nie wytrzymuje. Nikt już z nim pić nie potrafi, gdy osiąga ponad 3,5 litra wódki dziennie, gdy przekracza 4,5 promila.  Potem jest wyłażenie, wycieranie się i ludzie, których Dyjak przepraszać będzie przez resztę swojego życia.  Jest muzyka, która pozwala mu żyć i nikotyna krążąca we krwi.


Koncert rozpoczęło "Na krawędzi (szkła/dnia)" Roberta Kasprzyckiego , a ja zbierałam myśli - to diabelnie filmowa muzyka, piekielnie mocny filmowy utwór.

na krawędzi szkła pęka pierwsza łza

Pierwsze takty, dwa wersy, Dyjak wyciąga z kieszeni paczkę papierosów, zapala pierwszego. Siedzę z rozdziawionym dziobem. Dalej  "Na Zakręcie" z dedykacją dla Krystyny Jandy, "Atramentowa rumba" dla Stanisławy Celińskiej, która skutecznie walczy, już ponad 25 lat. "Człowiek (złota Ryba)" z Festiwalu Piosenki Więziennej w Strzelcach Opolskich, Dyjak w szklanej misie z wodą gasi trzeciego papierosa, na filtrze pozostawił swoje DNA. 

słuchaj ptaku, w klatce nie jest ci najgorzej
źle jest wtedy, kiedy nie chce się już żyć


W oparach dymu śpiewa o niebieskich drzwiach i pustce w głowie. Pod koniec utworu trąbka Jerzego Małka wchodzi w tęskny dialog-echo z głosem, który brzmi jakby za chwilę miało go nie być.

fot ze strony artysty
Najnowsza płyta Dyjaka "Kobiety" jest swoistym hołdem, podziękowaniem za to, że są, że były w jego życiu/nieżyciu. "Świat jest pełen aniołów", mówi. Poprzednią, "Moje Fado", mam już mocno w głowie. To na niej "Ta ostatnia niedziela" brzmi tak boleśnie, jak nigdy nikomu wcześniej się nie udało jej zaśpiewać, "Jednym szeptem" Czyżykiewicza jest tak prawdziwe, że własnych słów już nie wystarcza. Słuchając Dyjaka na koncercie, czy w domu całkiem prywatnie, mam nieodparte wrażenie, że nie ma znaczenia kto wcześniej śpiewał którykolwiek z utworów w jego repertuarze. Czy oryginalne wykonanie było to dobre, świetne, czy wyśmienite,  przestaje to mieć znaczenie. Dyjak nadaje każdemu słowu i każdej nucie nowy sens. Słucham "Tomaszowa", "W dworcowej poczekalni", "Będę z tobą", "Na zakręcie" i słyszę je pierwszy raz. A on stoi tam, nagi, połamany, posklejany taśmą, jak na sali operacyjnej oglądam jego zalane żółcią, krwią i plwociną wnętrze.  Krwią "która się boi" - publiczne pękanie serca. Nie ma fałszu, jest boleśnie, bezkompromisowo. Dyjak odejmuje słowa, składa ręce i skłania głowę w ukłonie. Niespotykana spójność twórczości z życiem artysty gasi każdego krytyka, zamyka usta i każe słuchać. Piszą o nim "polski Tom Waits", a ja mam przed oczyma dokument "Sugar Man" i widzę na scenie faceta, który nie stał się dobry - bo ja jestem proszę pani na zakręcie.

pisz do mnie bo umieram
pisz do mnie "czekam"
bo umieram
tylko się do mnie...
nie wybieraj

Każdy z wczorajszych koncertów był inny, oba trwały ledwie godzinę. Niezwykle kameralne, prywatne, bardzo intymne. Na pierwszym w szklanej misie aż siedem razy utopił swoje DNA, zaśpiewał 10 utworów głosem odapując tynk ze ścian. Dziwnie było wyjść z zadymionej sali "do życia". Brawa widowni chwilami brzmiały nieco nie na miejscu - chciało się ciszy, zadumania, bezhałasu.

Drugie spotkanie z publicznością było jeszcze bardziej osobiste, artysta był spokojniejszy, więcej mówił do słuchaczy, opowiadał o sobie, utopił tylko dwa papierosy, zaśpiewał 8 utworów. Dużo dedykacji w trakcie obu koncertów. "Będę z Tobą" - Oldze, dla której był zawsze złym ojcem i schorowanej matce. "Pierwszy śnieg" podarował swojemu psychiatrze, który powiedział mu, że dziś umrze. Zespół Marka Dyjaka jest w niego tak doskonale wgrany, jakby zamiast metronomu rytm wyznaczał im oddech wokalisty. Dr. House (Michał Jaros) na kontrabasie, rewelacyjny Marek Tarnowski na fortepianie i przyjaciel artysty na akordeonie.



pozwól odejść już
najlepszemu z twych żołnierzy
miejsce w szyku znam...

Nie wiem jak bywa na innych koncertach Dyjaka - rok wcześniej w Och-Teatrze, czy na Męskim Graniu, tym razem nie starczyło sił na bisy, po pierwszym koncercie wybrzmiała tylko pożegnalna "Piosenka w samą porę". Po drugim, żegnając się z publicznością poprosił, by mógł już nie śpiewać, chciał w niedzielę rano pojechać na ryby. Nie spotkał się ze słuchaczami, ktoś z obsługi zanosił za kulisy płyty po autograf. Dyjak jeszcze długo palił na bocznych schodach Och-Teatru.

Klara - koncert w radiowej Trójce

$
0
0
Dziewczyna z krainy elfów - nieśmiała, eteryczna siedemnastolatka - komponuje, pisze teksty, gra na ukulele, gitarze, cymbałkach i instrumentach klawiszowych. Klara Jędrzejewska na swoim koncie ma kilka bardzo kameralnych koncertów w łódzkich klubach, a w ostatnią niedzielę spotkała się z publicznością w studio koncertowym radiowej Trójki.

To naprawdę trochę trudno sobie wyobrazić - ma na koncie własną płytę, nad której wydaniem czuwał Artur Gadowski (IRA), jej piosenki nieźle radzą sobie na Trójkowej Liście Przebojów, "odkrywa" ją Marek Niedźwiecki, gra koncert przed kilkusettysięczną publicznością zgromadzoną przy radioodbiornikach, a 18 lat skończy dopiero w tym roku! Z jednej strony niezwykle skromna, z drugiej już uparta, mówiąca "swoim głosem" i świadomie kształtująca styl i wizerunek muzyczny. Znacie Klarę?



A może słuchaliście trójkowego koncertu razem ze mną, w ostatnią niedzielę 28 kwietnia? To był mój pierwszy nie przy odbiorniku, ale na żywo w studio im. Agnieszki Osieckiej. Myśliwiecka 3/5/7 - dla słuchaczy Trójki kultowy adres. A w nim niewielkie, bardzo kameralne studio, dla ok 150 osobowej widowni, w którym na antresoli skrywa się jeszcze kilka sekretnych miejsc.

fot: www.studianagran.com.pl
Na koncerty można dostać się wygrywając wejściówkę w konkursach telefonicznych w Trójce, mniej więcej na tydzień przed każdym koncertem.  W niedzielne wieczory przed budynkiem mnóstwo miejsc do zaparkowania, a w holu radiowej Trójki cisza i spokój. W "sklepiku walendziku" Elżbieta Walendzik przyjmuje 5zł za wejściówki, sprzedaje płyty i kultowe trójkowe kubki. Słuchaczy czeka jeszcze przejście przez bramki ochrony, szatnia i można ruszać na piętro. Wokół spokój, cisza i radosny nastrój... "Reżyserem" sali, czyli asystentem producenta jest Leszek Kopeć. To on wita skinieniem głowy wchodzących, rezerwuje pierwsze rzędy dla dziennikarzy radiowych, a jeśli nie zjawi się ich komplet, oddaje miejsca słuchaczom z tylnych rzędów.


Producentem koncertów w Trójce jest Zofia Sylwin - elegancka, ciepła osoba, prawdziwy gospodarz, który cudownie nawiązuje kontakt ze zgromadzoną publicznością. To wszystko dzieje się w czasie "poza antenowym", czyli w koncertowe niedziele, tuż przed i kilka minut po 20:00, gdy na antenie Trójki słychać serwis informacyjny, reklamy i autoreklamy. Muzycy czekają przy instrumentach, publiczność koncertowa słyszy dokładnie to, co słuchacze przy odbiornikach. Gdy milknie ostatni dżingiel, rozlegają się brawa, a na scenę wchodzi Marek Niedźwiecki. W kilku ciepłych słowach zapowiada Klarę i uprzedza, że jest bardzo stremowana. Artystkę wprowadza na scenę Tomasz Momot, który tego wieczoru będzie dyrygentem i aranżerem, w kilku utworach zagra na klawiszach. Krótkie, nieśmiałe "dzień dobry" i rozpoczyna się koncert. 

Znane dźwięki (płytę Klary mam już od kilku tygodni), radosny, ulotny, nieco elficki nastrój jej muzyki. Klara śpiewa, czasami towarzysząc sobie grą na ukulele. Jest bardzo stremowana. Niesamowite było oglądanie na scenie tak zupełnie "niekoncertowego zwierzątka", wiecie o czym mówię - póki co, tylko muzyką nawiązuje dialog z publicznością, trochę "pożarta" atmosferą "to się wszystko nagrywa", "tu na sali 150 osób w równych rzędach" i jeszcze "o matko i te setki tysięcy przed odbiornikami!". Na koncercie byłam z koleżanką, takie spontaniczne wyjście nam wyszło i obie miałyśmy jedną myśl - jak ścieżka muzyczna Klary będzie wyglądała za 5 lat, jak wyglądał będzie jej koncert za lat 10? Gdy słuchacze przy odbiornikach usłyszeli ostatnie brawa, my w studio jeszcze biliśmy na bis. Ukłony, kwiaty, nieśmiałe uśmiechy. Zofia Sylwin ciepło pożegnała publiczność w studio, a po kilku minutach Klara zeszła na parter podpisywać płyty. 

Obejrzyjcie więcej zdjęć i jeśli przegapiliście w niedzielę, posłuchajcie fragmentów koncertu na stronie Trójki. W soboty i niedziele koniecznie słuchajcie zaś trójkowych audycji - w wielu z nich losowane są wejściówki na niedzielne koncerty, które odbywają się w Warszawie, przy ul. Myśliwieckiej 3/5/7.

Dla mnie, od ponad 25 lat zapalonego trójkofana, pierwszy "na żywo" koncert w studio nagraniowym to było wspaniałe przeżycie. Leszek Kopeć miał rację - tam przy odbiornikach wszyscy jesteśmy specjalni, w koncertowym studio Trójki stajemy się VIPami.  
Love you Trójko!

Czarne spaghetti z portugalskim tuńczykiem

$
0
0
No nie wiem nie wiem jak to będzie z tegoroczną Wielką Majówką. Otóż mam jakiś totalny "niechciej" na grilla, mięcha, kotlety, sosy do nich, pieczone ziemniaki, kwaśną śmietanę itepe. Może to ta spóźniona wiosna, albo rześkość końca kwietnia? Jeśli będzie cudnie, słonecznie, ciepło, kocykowo i tarasowo zwyciężą cudowne makarony, sałaty, pieczone ryby, gazpacho i sorbety. W razie pogody kurtkowo-polarowej, kaloszowo-parasolowej znów wygrają makarony, sałaty będą z ciepłymi dodatkami, do nich wytrawne quiche i tarty, a na deser ciasto z karmelizowanym rabarbarem. Ale co najważniejsze - mam ogromną ochotę na ryby, tym bardziej, że zawarłam pakt o nieagresji z tuńczykiem. Koniecznie, ale to koniecznie zróbcie spaghetti z cherry pomidorkami i portugalskim tuńczykiem, co to na niego s.ł.ó.w  m.i  b.r.a.k !

Siadam w huśtawce na tarasie z talerzem wyśmienitego makaronu na kolanach, kieliszkiem fajnego wina, gapię się na soczystą trawę, sadzone cztery lata temu magnolie, które pięknie kwitną i słucham ulubionych akustycznych kawałków. Takich jak ten - Amy Winehouse "Best Friend".


Nie chce mi się gotować niczego wymyślnego. Po czasach szaleństwa z długodystansowymi ciastami, oczekiwaniem na chleb z garnka, czy pieczeniem mięs na rodzinne biesiady nadchodzi moment, gdy najbardziej doceniam dania, w których jest tylko to co absolutnie najlepsze i tylko tyle, by współgrało ze sobą jak najlepszy kameralny koncert. Koncert smaku na talerzu. Od kilku miesięcy nie robiłam własnego makaronu, kupuję niezwykłe smaki i kształty pasty z maleńkiej manufaktury makaronu, z której ściągamy go do naszej Grupy - spaghetti z chianti, które wygląda jak szara ścierka, ale tak cudownie pachnie i smakuje, niesamowity makaron cytrynowy, który podaję ze świeżym łososiem, spaghetti pomarańczowe, trecce bazyliowe, makaron czekoladowy, dyniowy i z oliwkami. Ale najbardziej ukochałam czarne jak piekło, sprężyste i jędrne spaghetti z sepią mątwy. Jest diabelnie piękne i grzesznie inspurujące. Uwielbiam czarne spagheti z rabarbarem i krewetkami, ale ostatnio odkryłam dla spaghetti neri mariaż idealny, o który nigdy bym siebie nie podejrzewała.

Otóż od ponad 30 lat byłam na wojennej ścieżce z... tuńczykiem. Początkowo z każdym tuńczykiem, bo to w końcu taka obrzydliwa, śmierdząca ryba, rozciapciana w podłym oleju fuuuj! Pierwszy raz surowego tuńczyka zjadłam nie zdając sobie chyba z tego sprawy, oczywiście w sushi. Wyśmienita,  jędrna, acz delikatna ryba o pięknym kolorze na kulce ryżu wprost gadała z moimi kubkami smakowymi. Kolejne lata z sushi, gdy już wiedziałam, że tuńczyk to "tuńczyk" znów mnie nieco no wiecie... "to ja poproszę ze wszystkim oprócz tuńczyka". Z czasem pokochałam tuńczyka w sushi, jednak tuńczykiem z puszki można mnie było wygnać z domu, z pizzerii (pizza z tuńczykiem bleee!), pozostawić głodną na imprezie, na której królowały sałatki makaronowe z ... tuńczykiem z puszki. Nie jestem jakaś rybno-pokręcona, czy nawet puszko-trzepnięta. Makrela, sardynka, szprotka, dorsz z puszki o taaak! ale nigdy tuńczyk.

W ubiegłym roku przez przypadek napatoczyłam się na stoisko z "rybami w puszce" na targowisku dobrego jedzenia, przy którym stała przesympatyczna uśmiechnięta dziewczyna i gadała, gadaała, gadaaaała o rybach w konserwach z Portugalii - conservas portuguesas.  Jak bardzo lubię być karmiona przez pasjonatów, fascynatów jedzenia, smakoszy i "zarazicieli" wie tylko mój portfel i sekretna szafka w spiżarni. To były "Smaki Portugalii", a Marzena mnie kupiła, zakaziła i zagadała. Wyszłam z puszkami sardynek, makreli, dorsza i aż dwiema z tuńczykiem. Tuńczyk miał być dla mauża (tylko proszę zjedz jak mnie nie będzie w domu!). Podły człowiek nie posłuchał, może ja wróciłam kiedyś za wcześnie, albo zwyczajnie nie zorientowałam się. Pewnego wieczoru, gdy przygotowywał codzienną kolację, na półmisku wśród fury kolorowych kanapek było kilka z rybą. Duże, ładne kawałki mięsa, wyśmienity zapach - udało mi się zdążyć na jedną. Boshhhh coś to był za smak! Delikatna, soczysta, niezwykle aromatyczna ryba - słów brak. Sprzątając po kolacji zerknęłam na puszkę, w zasadzie puszeczkę - toż to tuńczyk (sic!!) ten od Marzeny! O jakże daleko był od paskudnych wiórowatych w smaku "tuńczyków z puszki", które pamiętam! Pognałam do szafki w spiżarni zobaczyć co jeszcze ostało się z tamtych zakupów. Biegiem zanotowałam na kartce co kupiłam, żeby nie przepadło w dziurawej głowie. Marzena - dziękuję, że mnie zagadałaś! Cholera, teraz naprawdę wierzę, że hasło, które mają na stronie "zrozumiesz, gdy spróbujesz!" nie jest zwykłym sloganem. To się dzieje naprawdę - po 30 latach wstręctwa tuńczykowego można zapałać do niego miłością prawdziwą! Tuńczyka od MarzenyGonçalo jadam od tej pory z wielkim sentymentem, bo qrcze prawie jak "stracić znów dziewictwo" :) Warto było czekać tyle lat, by upewnić się, że nie muszę żałować tych 30 beztuńczykowych, że diabelnie warto było czekać na prawdziwy SMAK.

Jeśli podobnie jak ja lubicie być karmieni przez ludzi, których znacie i lubicie, koniecznie zajrzyjcie do najnowszego KUKBUK-a, w którym poznacie historię Marzeny i Gonçalo Gregier-Franco. A potem zajrzyjcie do ich sklepu internetowego Smaki Portugalii, albo poznajcie osobiście na warszawskim BioBazarze.


W przepisach, które znajdujemy na blogach, w książkach kucharskich, czy magazynach kulinarnych często występują składniki, które są wszędzie dostępne, bo w końcu jakie ma znaczenie - tuńczyk to tuńczyk, makaron taki czy śmaki - who cares! Tym razem proszę, nie kupujcie "zwykłego" tuńczyka w puszce, "plastikowych" pomidorów, czy byle jakiego makaronu. To nie jest danie, bez którego nie można żyć, jeśli zatem nie macie dostępu do czarnego makaronu (najlepiej świeżego), szukajcie w sklepach internetowych, albo zróbcie sami! Jeśli w okolicy tylko "tuńczyk z puszki", szkoda zachodu z robieniem tej pasty, poszukajcie raczej innego pomysłu na obiad. Jeśli jednak choć odrobinę mi zaufacie, zaplanujcie to danie wcześniej i poszukajcie najlepszych składników. To nie jest czcze gadanie - zrozumiesz, gdy spróbujesz!

dla 2-3 osób
250g świeżego czarnego spaghetti z sepią mątwy - dla mnie robi go Ciao Bella*
kilka łyżek doskonałej oliwy extra virgin - użyłam sycylijskiej od rodziny InCampagna
1 puszka (120g) portugalskich filetów z tuńczyka atlantyckiego Manna
świeżo mielony czarny pieprz
garść cherry pomidorków - te też przyjechały z Sycylii
kilka listków świeżej bazylii lub tymianku cytrynowego

Zagotuj osoloną wodę na makaron. Jeśli użyjesz świeżego, wystarczy mu tylko 3 minuty we wrzątku. Tyle też mniej więcej zajmie przygotowanie całego dania.
Na patelni rozgrzej oliwę, gdy będzie mocno ciepła, zmniejsz płomień i dodaj filety z tuńczyka, delikatnie rozdziel je na kawałki, ale pilnuj by pozostały dość spore. Zagrzej je dobrze w oliwie i oprósz grubo mielonym czarnym pieprzem. Odcedź makaron, przełóż na patelnię (zgaś płomień) i dokładnie wymieszaj, by cały okrył się oliwą. W ostatniej chwili dodaj pokrojone na pół cherry pomidorki, by ociepliły się w sosie. Ułóż makaron na półmiskach i dodaj listki świeżych ziół.
Zamknij oczy i... rozkoszuj się. To chwila "slow life, slow food" i ten moment, w którym zrozumiesz, dlaczego warto było mieć najlepsze produkty :)

* makarony Ciao Bella to naprawdę niewielka produkcja, wiem, że oprócz comiesięcznych dostaw dla naszej Grupy,  można je kupić w kilku delikatesach internetowych, ale najlepiej śledzić fan page na Fb, gdzie wrzucają kolejno adresy sklepów, gdzie wprowadzają swoje pasty (np. czarny w Warszawie na Pięknej)

Pulled pork we własnym chlebie

$
0
0
Majówka w tym roku cudna - bez napinki, tłumnych imprez, zakrapianego grilla, uwędzonych policzków, odymionych fryzur i szpilek pozostawionych w trawie. Tym razem leniwe tarty - szczególnie uwielbiana tarta z pstrągiem w chrzanowym kremie i quiche prawie lotaryńska - z boczkiem i porem a'la Paula. Świeży szpinak, młode liście botwiny i kilka butelek dobrego wina w wyśmienitym towarzystwie. Ale już drugiego maja mnie wzięło na "totalną leniówkę trzeciomajową" z moniczyno-Kukbukowym pulled pork w roli głównej, no ba!

 
Od początku maja w Spotify można słuchać płyty Marka Dyjaka - posłuchajcie koniecznie, jeśli jeszcze własnej nie kupiliście. To niecodzienna muzyka, mocny głos i teksty na dni do dumania, wieczory do przemyśleń i poranki z deszczem za oknem. I pomyśleć - jakie szczęście mam ja, ty i ten gość, który siedzi przy sąsiednim stoliku. Jakie szczęście, że wrogów mamy nazwanych, namacalnych, od których odwrócić się można spróbować? Co ma powiedzieć facet, którego wrogiem największym jest on sam?


Rozumiem, nawet nie wiecie jak bardzo rozumiem KUKBUK-owe peany na temat mięsa (patrz najnowszy, trzeci numer pisma). Jestem mięsożernym sybarytą. Uwielbiam dobrze zrobione, soczyste mięso. Dam się pokroić za krwistego steka w sosie pieprzowym, dobrze zrumieniony boczek z grilla, aromatyczną jagnięcinę, pajdę razowca z domowym smalcem. Uwielbiam gulasze, pieczenie, kanapki z rosbefem i porządnego burgera. Do dziś pamiętam smak chateubriand z kultowej niegdyś restauracji "Świętoszek" na warszawskiej Starówce. Miałam wątłe lat 20, gdy kiedyś zaproszono mnie tam na elegancką kolację, na której podano właśnie chateubriand. 20 lat to ja miałam sto lat temu, cena w karcie przyprawiała o młodzieńczy zawał, szczęściem nie ja płaciłam. Kilka lat później, gdy była okazja do "wykwintnej" kolacji, polędwica chateubriand w Świętoszku była na top liście ważnego wieczoru.
Jednak obok mięsnych rozkoszy podniebienia, osobną sprawą jest moje mięsa przyrządzanie. Robię to zbyt rzadko, z pewnego rodzaju niechęcią, choć jeśliby spojrzeć na to z właściwej perspektywy, to w sumie z wielką chęcią, pod warunkiem, iż owo mięsne pichcenie odbywa się w damsko-męskim duecie. No facet do mięsa jest mi potrzebny niemal tak bardzo jak Czapeczce z sitowia do mięsa była potrzebna sól. 

Moniki przepis na pulled pork  w wędzonej papryce trafił do mnie idealnie! wstępne marynowanie, a potem li i tylko powooolne pieczenie?! cudo nie przepis! Pognałam do rzeźniczki po łopatkę wieprzową, pozostałe składniki mam zawsze w spiżarni, zatem samo się w sumie działo. Niekoniecznie przemówiła do mnie opcja "mięso + croissant" proponowana przez Monikę, jednak nie mogłam się oprzeć, by nie zaszczycić owego "pulled pork" własnym pieczywem, oczywiście na miarę moich skromnych nie-piekarniczych umięjętności. 


Łopatkę nasmarowałam marynatą, owinęłam folią i odłożyłam do lodówki na kilka godzin. Miałam ochotę by była choć trochę ostrzejsza, zatem dodałam pieprz cayenne i grubo mielony pieprz. Lubię ideę "slow cooking", szczególnie jeśli danie można piec przez noc, stąd pomysł nastawić ją do powolnego pieczenia na całą noc. W tym samym czasie, w nocnej ciszy wyrastał najprostszy chleb jaki znam. Chleb bez kompleksów i... bez zagniatania.

Chleb bez zagniatania jest idealny dla osób zbyt rzadko piekących własne bochny lub mających na tyle chlebo-rozwiniętych znajomych, by popaść w kompleksy. Prosty, lekki, trochę jak ciabatta i tak łatwy, że może go zrobić nawet dziecko (z odrobiną pomocy wyłącznie w chwili wkładania go do rozgrzanej formy).

Pulled pork podałam w pajdach świeżego chleba skropionych oliwą, z liśćmi świeżego szpinaku, grillowanymi plastrami sycylijskich pomidorów i kremowym chrzanem z czarną porzeczką. To był nasz lunch trzeciomajowy, a ja robiłam i robiłam te kanapki, nie mogłam przestać. Pycha!


ok 1kg łopatki wieprzowej
2 łyżki papryki wędzonej
1 łyżeczka pieprzu cayenne
spora szczypta grubo mielonego pieprzu
4 ząbki czosnku
4 łyżki oliwy
ok 1 łyżeczki soli

Umyj i osusz mięso, oliwę wymieszaj z przyprawami, dodaj starty na tarce czosnek. Powstałą marynatą natrzyj mięso, zawiń ciasno w folię spożywczą i odłóż min 6 godzin do lodówki.
Rozwiń mięso z folii, przełóż do garnka żeliwnego, namoczonego garnka rzymskiego lub na blaszkę. Wstaw do piekarnika rozgrzanego do 90°C (garnek rzymski zawsze do zimnego piekarnika!), piecz pod przykryciem od 4 do 9 godzin. Po upieczeniu pozostaw mięso na ok 40 minut, a następnie rozdziel na cienkie włókna dwoma widelcami.
moja uwaga - piekłam ok 6 godzin w temp 90°C i mięso nie było jeszcze tak miękkie, jak bym się tego spodziewała, potem jeszcze ok 3 godzin w temp 130°C. Po podniesieniu temperatury kilkukrotnie przewracałam mięso. Przestawienie pieczenia na noc okazało się świetnym pomysłem. Tym razem piekłam w blaszce, ale next time będzie w garnku żeliwnym. 
Viewing all 798 articles
Browse latest View live